Masters at Work -Wayne Shorter Quartet

17 Jun

Sydney Opera House, 13 czerwca 2016

Wspaniale sydnejskie popoludnie. Niebo, jeszcze chwile temu bylo blekitne pokryte gdzie niegdzie bialymi chmurkami, teraz szybko zmienia sie na rozowo-popielate.

Barwny tlum juz od rana oblega okolice Sydney Opera House. Wciaz trwa Vivid Sydney, coroczny festiwal swiatel. Ludzie przybywaja z roznych stron miasta by ogladac fanatazyjne obrazy wyswietlane na dachu opery.

Na telefonie ukazuje mi sie wiadomosc ostrzegajaca, ze ulica prowadzaca do budynku opery zostala zamknieta dla ruchu kolowego. Szybko zamykam telefon, nie czytajac do konca. Przezornie przyjechalismy podmiejskim pociagiem, wiec nie mam problemu z parkowaniem.

Im bardziej zblizamy sie do opery i przylegych ogrodow Botanic Gardens, tym wiekszy tlum i gwar nas otacza. Co chwila mijamy ubranych w odblaskowe kamizelki pracownikow kierujacych ruchem przechodniow. Ludzie wyciagaja rece z telefonami i aparatami fotograficznymi ustawiajac sie na tle synejskiej ikony. Idac schylamy glowy by nie wpasc w kadr. Przedzieramy sie z trudem przez ten selfie frenzy. Wreszcie docieramy do wyciszonego wejscia do sali koncertowej opery. Odbieramy zamowione bilety na dlugo wyczekiwany koncert i idziemy na gore, do baru w foyer. Tu melomani, muzycy i znane osoby ze srodowiska jazzowego oczekuja na rozpoczecie jedynego w Sydnej koncertu legendarnego saksofonisty.

Z Prosecco Mascareri w reku, wychodzimy na taras z najlepszym widokiem na Sydney Harbour Bridge, przystan promowa oraz strzeliste budnynki centrum miasta.

Pare minut pozniej siedzimy juz na swoich miejscach. Sala szybko sie wypelnia. Na scenie instrumenty muzyczne precyzyjnie ustawione, lacznie z wygodnym krzeslem dla niemal ostatniego z zyjacych legend jazzu. Wszyscy czuja, ze beda czescia historycznego wydarzenia. Na sali panuje atmosfera wznioslego oczekiwania.

Dokladnie pietnascie minut po piatej, na scene wchodzi spokojnym krokiem, lekko pochylony Wayne Shorter, a za nim kolejno pianista Danilo Perez, basista John Patitucci i perkusista Brian Blade. Od razu, bez slowa ustawiaja sie przy swoich instrumentach i zaczynaja grac.

Rozpoczynaja dosyc abstarkcyjnie, luzno, nieco fragmentarycznie. Poczatkowo wydaje sie, ze nie wiadomo o co im chodzi, chociaz widac, ze inensywnie wsluchuja sie w swoje granie, daja sobie znaki, przekazuja pomysly, wzajemnie na siebie odzialywuja.

Po okolo dziesieciu minutach pieknej, zgadkowo wijacej sie muzyki, pojawia sie watek melodyczny. Wokol poprzednio zaaranzowanych i skomponowanych tematow muzycy zaczynaja swoje improwizacje. Pozniej znowu dryfuja w zupelnie inne obszary. Widownia jednak siedzi skupiona i zasluchana. Dopiero po okolo 20 minutach wszystko zaczyna nabierac doskonalego sensu.

Wyraznie widac, ze tych czterech znakomitych jazzmanow chce sie bawic wspolnym budowaniem unikalnego brzmienia, rozpoczeli od odczytywania sie nazwzajem, poddawania sobie pomyslow, by w koncu zademonstrowac swoje muzyczne mistrzostwo tworzac majstersztyk.

Wayne Shorter gra raz na sopranowym a raz na tenorowym skasofonie. Caly czas wsluchuje sie w gre mlodszych kolegow. Momentami jakby nie byl pewien, za ktory saksofon ma chwycic. Ale gdy granie nabiera odpowiedniego brzmienia, wtedy decyduje, na ktorym bedzie gral. Shorter przez dlugi czas nie gra w ogole. Siedzi na swoim krzesle jak mądry stary wódz. Gdy siega po saksofon, zbiera wokol siebie swoje dzieci.

Danilo Perez wygrywa na fortepianie bardzo interesujace harmoniczne pochody. Od bardzo gestych, wspolczesnych do bardzo prostych, niemalze Bartokowskich linii melodycznych. Jego gra jest swobodna, otwarta na rozne harmoniczne rozwiazania. Gra zaskakujaco stosujac duza kolorystyke brzmienia.

Wayne Shorter to jazzowa arystokracja. Ostatni z zyjacach, ktorzy osobiscie wspolpracowali z prekursorami wspolczesnego jazzu. To czesc linii rodowej. Nie wielu z nich zyje do dzisiaj.

Sekcja rytmiczna, czyli basista John Patitucci i perkusista Brian Blade wyjatkowo dobrze sie uzupelniaja. Nie graja w sposob konwecjonalny. Ich muzyka pulsuje. Graja glownie na regularne cztery, ale akcentuja w najrozniejszych momemntach. Te akcenty sa niesamowicie porywajace. Nietypowe i zaskakujace.

Patitucci gra caly czas, zawsze gotowy na zmiane kierunku. Patrzy i slucha. Tworzy w danym momemcie, natychmiast rozwija nowy temat. Uzywajac smyka nadaje szerokie i glebokie brzmienie przypominajace organy.

Brian Blade znakomicie porusza sie po improwizacyjnych falach i przyplywach. Popycha i ciagnie rytmiczny progress tworzonej muzyki, ktora tylko sporadycznie wymaga stalego pulsu trzymajacego wszystko razem.

Caly koncert trwa zaledwie poltora godziny, nie liczac jednego wyproszonego dlugimi oklaskami bisu. Publicznosc zachowuje sie tak, jakby byli swiadkami cudu spelniajacego sie na ich oczach. Sa przekonani, ze sluchali czegos wspanialego. Wychodzac z sali czuja sie uprzewilejowni, ze byl, widzieli i slyszeli Masters At Work.

Grzegorz Andrian

HISTORIA TRZECH KORON W FILMIE HELENY GIERSZ “10 w skali Beauforta” (#3)

24 Sep

Grzegorz Andrian
Jak to sie zaczelo mowi Grzegorz Andrian:

“Nasz zespol Quo Vadis gral wtedy w klubie “Pod scena” w sopockiej Operze Lesnej kiedy Klenczon przyszedl nas posluchac. W repertuarze mielismy bluesy Mayalla i Cream, Vanilla Fudge. Krzysiek siedzial przy stole w swoim futerku i sluchal. W przerwie podszedl do nie i poprosil mnie do swego stolika. Zapytal czy chcialbym grac w jego nowym zespole. Bylem zaskoczony ta propozycja, ale bardzo sie ucieszylem, bo choc Klenczon kojarzyl sie glownie z Czerwonymi Gitarami, ktore siedzialy w innym nurcie, to on sam, byl ogolnie szanowanym gitarzysta. Klenczon od razu powiedzial mi, abym  przyjechal na proby do Warszawy. Powiedzialem mu, ze jestem jeszcze w szkole, musze uzgodnic to z moja mama. Krzysiek powiedzial ‘Nie martw sie ja z nia porozmawiam.’ Moja mama gdy to uslyszala, powiedziala, ‘Ale on nie moze zostwic szkoly. On ma byc inzynierem”. A Klenczon na to “No to bedzie”. Mam dala mi 500 zlotych i pojechalem do Warszawy. W hotelu Bristol zapytalem niesmialo o pana Klenczona. Recepcjonistka zadzownila do jego pokoju i Krzysiek przyszedl na dol. Wzial mnie do swego pokoju. Mieszkalismy razem.  Rozmawialismy dlugo wieczorami o muzyce, sluchalismy radia, gdy wlasnie lecial jakis kawalek Deep Purple. Krzysiek powiedzial, ze taka muzyka mu sie podoba. A ja mu na to “Wpaniala sprawa, o to wlasnie mi chodzi!” Niedlugo potem zaczelismy proby. Wszystkie utwory jakie Krzysiek przygotowal do naszego pierwszego repertuaru byly, mozna powiedziec, z pogranicza hard rocka. Nie mielismy wtedy zadnych utworow w stylu balladowym.”

“Podczas trzech pierwszych tras koncertowych, Krzysiek wychodzil najpierw z 12-strunowa gitara akustyczna i prezentowal kilka swoich starych przebojow z okresu Czerwonych Gitar. M.in “Jesien idzie przez park”. Kiedy to gral reszta zespolu dolaczala do niego pojedynczo, a ja  gralem solowke na basie.”

Marek Ślazyk – pierwszy perkusista Trzech Koron

15 Sep

Marek Ślazyk zdolny perkusista z Krakowa byl osobiście zaproszony do współpracy z Krzysztofem Klenczonem kiedy ten usłyszał go na koncercie zespołu Wawele.

Dynamiczna gra Marka na perkusji musiala zrobić na Krzysztofie duże wrażenie. Sekcja rytmiczna w Klenczona nowym repertuarze odgrywała ważna role. Krzysztof chciał by brzmienie Trzech Koron różniło się  wyraźnie od popowego brzmienia Czerwonych Gitar. Marek Ślazyk brał udział w naszych pierwszych trasach koncertowych oraz pierwszych nagraniach radiowych.

Realizacje planów Krzysztofa słychać wyraźnie w utworach, nad którymi rozpoczęliśmy pracę podczas prób w Warszawie. Opracowaliśmy na nowo 10 w skali Beauforta. W przeciwieństwie do poprzedniego nagrania studyjnego Marek Ślazyk zagrał to na perkusji bardzo rockowo. Użył gęsto stopy, robił dużo przejść, często akcentując na czynelach. W połączeniu z moimi ostinatowymi pochodami basu (to była moja szkolna Jolana) stworzyliśmy sekcję, która nadała temu utworowi charakterystyczny rockowy groove.

Śmigłej Dianie Marek gra szybko, precyzyjnie i z wyczuciem. Jego perkusja brzmi jak turbina napędzająca. Razem z mocno synkopowanym basem tworzymy groove, na którym Krzysztof improwizuje na boosterze i wah-wah, wprowadzając na gitarze ciekawe rytmiczne kontrapunkty. Slide guitar dodaje bluesowe glissanda. Utwór jest utrzymany w konwencji blues-rocka z typowym hardrockowym zakończeniem. Niestety, realizator nagrania niepotrzebnie założył zbyt głośno efekt dźwiękowy z wyścigu psów i moim zdaniem zagłuszył całkiem dobrą kompozycję. Na koncertach graliśmy Śmigłą Dianę bez efektów dźwiękowych i było to pole do popisów improwizacyjnych wszystkich członków grupy.

Inne utwory z tego okresu, takie jak Nie ma cię w moim śnie czy Ty i więcej nikt, utrzymane są w podobnej konwencji. Łączą ortodoksyjną melodyjność z rockowymi riffami. Granie tych utworów dawało nam wiele satysfakcji. Krzysztofa wyraźnie rajcowało, że mógł łączyć motywy gitarowe, grane prawie czystym brzmieniem, z rockowymi zagrywkami, które w punktach kulminacyjnych osiągały paroksyzmy przesterowanego brzmienia. Typowym przykładem jest Nie ma cię w moim śnie. Grając w ten sposób, już w pierwszych miesiącach stworzyliśmy własne rozpoznawalne brzmienie.

Niestety z przyczyn bardzo osobistych Marek nagle zakonczyl z nami współprace.  Dwudziestego szóstego czerwca 1970 roku na koncercie Przeboje sezonu po raz ostatni wystąpił w składzie Trzech Koron.

Strata Marka  była dla mnie dotkliwa, ponieważ oboje bez trudu potrafiliśmy stworzyć bardzo zgrana i dynamiczna sekcje rytmiczna. Marek mial bardzo duża wyobraźnie rytmiczna i polot. Podczas trasy koncertowej z Bizonami szacowni członkowie tego zespołu nie mogli sie nadziwić naszemu szaleństwu na scenie. Pytali Krzyska skąd wziął tych ‘pajacyków’. A wzięło się to z tego, ze Krzysztof wpadł na pomysł stworzenia happeningu na scenie, ktory nam się bardzo spodobał. Podczas grania solówek basu i perkusji w utworze Ty i więcej nikt  Marek i ja mieliśmy okazje trochę poszaleć.

Oboje popadaliśmy w rodzaj transu podczas długich improwizacji. Grając na perkusji Marek podniósł  się, kopal w bębny, a gdy się przewracały, nie przerywając gry, ponosil  je na nowo i kontynuował swoje solo. Ja z kolei, najpierw siadałem po turecku na pudle styropianowym i grałem swoje solo. Potem kładłem się na plecach i przebierałam nogmi, dalej grając solo basowe. A podczas jednego z koncertów wskoczyłem na to pudło i skacząc na nim podczas solówki, rozwaliłem je na kawałki. Czegos takiego Bizony nie widziały.

Marek nagrał z nami w Polskim Radio następujące utwory:

Ty i więcej nikt

Budzi się dzień

Ludzie wśród ludzi

10 w skali Beauforta

Slazyk 1

Film wyklety – 10 w skali Beauforta

15 Sep

Film dokumentalny Heleny Giersz 10 w skali Beauforta znika z sieci, dlaczego?

Odpowiada GRZEGORZ ANDRIAN

Zeby na to odpowiedziec nalezy cofnac sie 45 lat wstecz, kiedy rozpoczela sie fala niecheci w zwiazku z decyzja Krzysztofa o odejsciu od Czerwonych Gitar.

Trzeba pamietac, ze Czerwone Gitary byly juz w tym czasie dobrze zorganizowana i prosperujaca instytucja. Korzysci z niej czerpalo spore grono organizatorow imprez, autorow tekstow, redaktorow, prezenterow oraz innych ludzi pracujacych na rzecz zespolu.

Ta dobrze naoliwiona wieloczlonowa machina zapewniala muzykom wygodna egzystencje. Nie musieli sie zbytnio martwic o trasy koncertowe, wystepy w telewizji, festiwale, turnee zagraniczne, ngrania plytowe i radiowe. Gdy tymczasem inne zespoly z trudem walczyly o przetrwanie.

Decydujac o odejsciu od Czerwonych Gitar, Klenczon dolaczyl do tych, ktorym bylo pod gorke.

Nie tylko odwaznie zaprosil do wspolpracy nowych, w skali krajowej, zupelnie nieznanych mlodych muzykow, to na dodatek ograniczyl wspolprace ze starymi teksciarzami, ktorzy piszac dla niego czerpali niezle korzysci finansowe.

Nic wiec dziwnego, ze ta spora gromadka wplywowych satelitow byla bardzo niechetnie nastawiona do jego nowych poczynan artystycznych, poniewaz wiele na tym tracili.

Nieliczni, ktorzy pozostali przy Krzysztofie, usilowali jednak w dalszym ciagu wplywac na jego nowe decyzje artystyczne. To zrodzilo w nim poczucie frustracji i buntu a jednoczesnie niepewnosci czy mu sie powiedzie.

Sytuacje te pogarszalo nastawienie jego zony, ktora nie byla zbytnio zadowolona z jego decyzji. Choc pogodzila sie z nia, to nie okazywala zbytniego entuzjazmu co do nowej tworczosci meza. W efekcie rozpoczela usilne dzialania aby wyjechac z Polski na stale.

To oczywiscie oznaczalo, ze caly jego trud wlozony w dzialalnosc z nowym zespolem spaliby na panewce.

Ta atmosfera niecheci do Krzysztofa w Trzech Koronach egzystuje do dzis.

Owocem tej niecheci jest wrogie nastawienie do wszystkiego co ma zwiazek z nasza dzialalnoscia.

W filmie Heleny Giersz “10 w skali Beauforta” pokazano sporo prawdy o tym jaki wplyw miala zona Krzysztofa na jego przerwana kariere. Mowia o tym jego koledzy z estrady oraz ona sama wyjawia wiele faktow rzucajacych swiatlo na ta smutna historie.

Mimo, ze podpisala pisemna zgode na swoj udzial w filmie pozniej odciela sie od tego i rozpoczela sie kampania powstrzymania filmu 10 w skali Beauforta od publicznego wyswietlania.

Dlatego film ten znika z sieci, ale pojawia sie ponownie, gdy wroga kampania nie skutkuje.

Grzegorz Andrian

Sugar Man – film pełen niedomówień

23 Feb

Sugar Man – film pełen niedomówień.

Aside

Sugar Man – film pełen niedomówień

22 Feb

Rodriguez2

Sugar Man – film pełen niedomówień

Szwedzki dokument Searching For Sugar Man przedstawia historię amerykańskiego piosenkarza folkowego, pochodzenia meksykańskiego, który zaginął w Detriot a odnalazł się w Cape Town. Opowiadanie jest długie i ciekawe, ale moim zdaniem powinno być dłuższe, bo brakuje w nim wątka australijskiego.

O popularnym w latch 70-tch piosenkarzu Sixto Rodriguezie wielu fanów w Południowej Afryce myślało, że dawno nie żyje. Na temat jego rzekomej śmierci krążyły niesamowite opowieści. Jedni mówili, że Rodriguez spektakularnie podpalił się na scenie. Inni, że po nieudanym koncercie popelnił samobójstwo strzelając sobie o głowę. W RPA nikt tak naprawadę nie znał szczegołów jego zniknięcia, ale wszyscy znali bardzo dobrze jego piosenki. W rzeczywistości Rodriguez mieszkał w Detroit i miał się całkiem nieźle. Pracował w firmie zajmującej się demolowaniem starych budynków, udzielał się politycznie oraz społecznie na rzecz biednych. Wielu ludzi wiedziało o tym, wiedziano też o tym w Australii, ponieważ Rodriguez koncertował tu w 1979 i w 1981. Mało tego, australijska wytwórnia płytowa Blue Goose Music wydała jego dwa pierwsze albumy, następnie album z konceratów oraz live album. Rodriguez wyrobił sobie tu dobrą markę. Niestety, film w ogóle o tym nie wspomina.

Szwedzki reżyser bardzo ostrożnie przekazje fakty. Pewne publicznie zarejstrowane informacje jakby celowo całkowicie pomija. Tworzy film pełen tajemnic i niedomówień.

Malik Bendjelloul rekonstruuje bogatą w wydarzenia i elegancką scenę, w której Dennis Coffey (gitarzysta, muzyk studyjny) i Mike Theodore (muzyk, aranżer), znani producenci z Detroit opowiadają o tym jak po raz pierwszy, w 1969 roku, poszli na koncert Rodrigueza do klubu The Sewer, w jednej z najgorszych dzielnic Detroit. Bendjelloul wstawia tu świetną krótką animację przedstawiającą człowieka w ciemnym płaszczu, w kapeluszu na głowie, z gitarą na plecach, drepczącego po zamglonch ulicach niedaleko klubu . Coffey i Theodore opowiadają, że podobnie było z nimi, z zamglonej ulicy weszli do zadymionego klubu The Sewer; usłyszeli człowieka śpiewającego gdzieś w tylnim kącie, odwróconego plecami do publiczności. W tym momencie postanowili, że zajmą sie produkcją jego pierwszej płyty.

Płyta Cold Fact wyszła w 1970 roku, drugi album Coming From Reality w 1971. Oba albumy zniknęły blyskawicznie, mimo że miały kilka bardzo dobrych recenzji. Ale ta historyjka ma jeden szkopuł, Mike Theodore pomógł wyprodukowć pierwszy singel Rodrigueza I’ll Slip Away, dwa lata wcześniej. Ktos może powiedzieć, taki mały drobiazg nie ma znaczenia. No, może i nie ma. Ale z drugiej strony ciśnie się pytanie zamiast przedstawic Cold Fact, co jeszcze w tym filmie, reżyser zmodyfikował by uzyskać planowany efekt?

Wielka szkoda, bo Bendjelloul jest zdolnym reżyserem. Tworzy wspaniałe kinematograficzne obrazy. Dla szwedzkiej telewizji zrobił wiele filmów o tematyce artystycznej i muzycznyej. Udowdnił, że ma dobre oko. Ale prawdziwa historia nie potrzebuje haftowanych ozdóbek. W oryginalnych nagraniach wyraźnie słychać, że Rodriguez był naprawdę wyjątkowym talentem. Miał czysty głos i pisał wrażliwe teksty doskonale pasujące do jego piosenek. Owszem zapożyczał od Dylana i innych z tamtego okresu, ale jego głos jest bardzo charakterystyczny.

Tajemnicą jednak pozostaje dlaczego jego płyty nie miały wzięcia w Ameryce, a w ostatnich latach apartheidu znalazły masowych odbiorców w RPA? Stephen ‘‘Sugar’’ Segerman, właściciel sklepu z płytami w Cape Town, jednocześnie główny promotor kampanii odkrycia na nowo twórczości Rodrigueza, mówi, że stało się tak dlatego, że w sferze muzycznej RPA rodziło się wówczas poczucie wolności, młodzi ludzie angażowali się politycznie oraz dlatego, że władze RPA usiłowały wprowadzić zakaz słuchania pewnych piosenek. Być może to wyjaśnia dlaczego reżyser pomija sukcesy Rodrigueza  w Australii i Nowej Zelandii. Ale ten argument podważa jednak tezę romatycznego opowiadania, choć może nie tak całkowicie.

Gdy w końcu widzimy Rodrigueza w jego domu w zimowym Detroit, niewiele sam mówi. Jego trzy córki, które towarzyszyły mu podczas tryumfalnej trasy koncertowej po Południowej Afryce w 1998 roku, próbują wytłumaczyć enigmę ojca, ale Rodriguez wciąż strzeże swojej prywatnosci. Owszem, jest przyjemny, bystry, zabawny, ale skryty. Nie dowiadujemy się więc dlaczego zrezygnował z muzyki. Nie wiemy co się stało z pieniędzmi, nie wypłaconymi tantjemami za sprzedaż jego płyt w RPA (reżyser nie wspomina też o pogłoskach jakoby Rodriguez miał majątek na koncie w Australii) Nie dowiadujemy się dlaczego ma taki schorowany wygląd. Nie poznajemy jego żony, ani nie dowiadujemy się czy w ogóle miał żonę. (Reżyser mówi, że przeprowadził z nią wywiad, ale cokolwiek mówiła zostało wycietę podczas edycji)

W 2007 roku  Rodriguez wystapił w Australii podczas East Coast Blues and Roots Music Festival w  Byron Bay. Wszedł na scenę osłabiony, zdezorientowny, głos mu się załamywał. Być może dlatego, ze  stuknęła mu juz 70-tka. A być może dlatego, że jest więcej do opowiedzenia na temat okresu od debiutu do ponownego odkrycia. Filmowe opowiadanie o jego powrocie napewno fascynuje i wzrusza. Szkoda tylko, że jego historia nie została przedstawiona w całości i że film pomija pewne intrygujące fakty o tym wyjątkowym człowieku i artyście.

Grzegorz Andrian
Sydney

Krzysztof Klenczon – burzliwy rejs

7 Feb

207707_439196299479821_1365182188_n

W październiku 1969 uzbrojony w 200W Voxa, booster i pedał wah-wah,  Klenczon  zdecydowanie zmienił swój profil muzyczny. Utworem “10 w skali Bouforta”  rozpoczął nowy ‘rejs’, który trwał przez następne dwa i pół roku.

Będąc u szczytu popularności jako kompozytor popowych przebojów udał się na wojaż po wzburzonym morzu rocka rozpoczynających się lat siedemdziesiątych.  Pociagnęła go do tego rewolucja w muzyce rockowej, która wybuchła w 1969 roku. Psychodelia oddała miejsce na listach przebojów grupom hardrockowym i progresywno – rockowym. Zespoły takie jak Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple wydały przełomowe dla rocka płyty. Klenczon słuchał tej muzyki. Dlatego postanowił  ‘zamustrować’ na swoją  ‘łajbę’ młodą zalogę grającą w tym stylu.   Pierwszym, którego skaperował, był kuzyn, Ryszard Klenczon. Ryszard grał poprzednio w zespole “Tarpany”, w ktorym wokalistką była m.in Halina Frąckowiak. Jego slide guitar miała wprowadzić do nowego zespołu Klenczona nietypowe brzemienie.

Potem pojechał do Krakowa, kuźni młodych talentów rockowych.  Menadżer zespołu Wawele, zaprosił go do klubu “Socjalny”, by posluchał perkusisty, który grał  gościnnie z Wawelami. Krzysztofowi spodobała się ostra, dobra technicznie gra Marka Ślazyka grającego w stylu Johna Bonhama z Led Zeppelin. Z miejsca zproponował mu wspólpracę. Ponieważ Klenczon szukał też basisty, Marek polecił swego kolegę, Andrzeja Pawlika. Jednak do współpracy z  Pawlikiem nie doszło. Klenczon potrzebował basistę, ktory by śpiewał. Pojechał więc do Trójmiasta.

W sopockim  klubie “Pod sceną” usłyszał rock-bluesowe  trio “Quo Vadis”, w którym byłem wokalistą i grałem na basie.  Kiedy Klenczon pojawił się w klubie, graliśmy akurat Creamów i Johna Mayalla. Podczas przerwy zaprosił mnie do swego stolika i zapytał czy chciałbym grać w jego nowym zespole.

Oczywiste było, ze do swojej “łajby” chciał dobrać załogę, grającą inaczej niż big beatowe Czerwone Gitary. W środowisku muzycznym w jakim wyrośliśmy, styl  reprezentowany przez Czerwone Gitary nie cieszył się zbytnią popularnością. Wyjątkiem był sam Klenczon, który jako wokalista i kompozytor wyraznie odstawał od reszty kolegów. Jako muzyka szanowali go wszyscy.

Z zespołem Trzy Korony chciał wpłynąć pełną parą na wody polskiego rocka. O swoich planach mówił tak:  “Już od dawna myślałem o takim składzie instrumentalnym, który pozwoli swobodniej rozwinąć myśl improwizacyjną, a tym samym wziąć na warsztat utwory trudniejsze i ciekawsze. A co do stylu jaki będziemy uprawiać, to trudno mi w tej chwili powiedzieć coś konkretnego na ten temat. Będzie to w jakimś sensie wypośrodkowanie – muzyki jazzowej, beatu, soul i muzyki poważnej. Nie będzie w zespole solisty, śpiewać będzimy wszyscy…”   Realizacje jego planów widać wyraźnie w utworach, nad  którymi rozpoczęliśmy pracę podczas prób w Wraszawie. Opracowaliśmy na nowo “10 w skali Beauforta”. W przeciwienstwie do poprzedniego nagrania studyjnego, Marek Ślazyk zagrał na perkusji bardzo rockowo. Użyl gęsto stopy, robił dużo przejść, często akcentując na czynelach.  W połączeniu z moimi ostinatowymi pochodami basu stworzyliśmy sekcję, która nadała temu utworowi chrakterystyczny rockowy groove. Gitara Krzysztofa brzmiala grandżowo a jego lekko zachrypnięty głos znakomicie wpasował się w rocka.

W “Śmiglej Dianie” Marek gra szybko, precyzyjnie i z wyczuciem. Jego perkusja brzmi jak turbina napedzająca.  Razem z mocno synkopowanym basem tworzymy groove, na  którym Krzysztof  improwizuje na busterze i wha-wha, wprowadzając na gitarze ciekawe rytmicznie kontrapunkty. Slide guitar dodaje blusowe glisanda. Utwór jest utrzymany w konwencji blues-rocka z typowym hardrockowym zakończeniem. Niestety realizator nagrania niepotrzebnie nałożył zbyt głośno efekt dźwiękowy z wyścigu psów i moim zdaniem zagłuszył całkiem dobrą kompozycję. Na koncertach graliśmy “Śmigłą Dianę” bez efektów dźwiękowych i było to pole do popisów improwizacyjnych wszystkich członków grupy.

Inne utwory z tego okresu takie jak “Nie ma cię w moim śnie” czy “Ty i więcej nikt” utrzymane są w podobnej konwencji. Łączą ortodoksyjaną melodyjność z rockowymi riffami. Granie tych utworów przyspażało nam wiele satysfakcji. Krzysztofa wyraźnie rajcowało, to że mógł łączyć   motywy gitarowe, grane prawie czystym brzmieniem z rockowymi zagrywkami, które w punktach kulminacyjnych osiagąły paroksyzmy przesterowanego brzmienia. Typowym przykładem jest “Nie ma cię w moim śnie”. Grając w ten sposób już w pierwszych miesiącach stworzyliśmy własne rozpoznawalne  brzmienie.

Podczas koncertów publiczność reagowała bardzo sponatnicznie, a recenzenci pisali, że zespół zaskakuje swoim niecodziennym brzmieniem. Utwory Klenczona, mimo że nie były typowymi przebojami, powoli zyskiwały nowe grono fanów oraz uznanie w środowisku. Krzysztof nie tylko zmienił profil muzyczny, ale także staranniej dobierał teksty. Z Klenczonem zaczęli chetnie współpracować inni tekściarze, poeci i literaci; Andrzej Kuryło, Halina Stefanowska, Andrzej Jastrzębiec – Kozłowski, Stanisław Halny oraz dziennikarze radiowi Andrzej Takliński (wł. Andrzej Olechowski)  i Piotr Bielawski (wł. Andrzej Stankiewicz).

W 1970 na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu zagraliśmy dwa utwory: “Ludzie wrśód ludzi”, znany publicznosci z Telewizyjnej Giełdy Piosenki oraz “10 w skali Beauforta”, który już wtedy był sporym przebojem. Oba utwory wymagały rockowego brzmienia, ale festiwalowy inżynier dźwięku wyciszył nas maksymalnie. W związku z tym opolski występ był dla nas wiekim rozczarowaniem.

Wkrótce potem, przeżyliśmy pierwszą burzę. Z powodów osobistych odszedł od nas Marek Ślazyk. Krzysztof znów wyruszył w poszukiwaniu perkusisty. Znalazł go w klubie “U Jurasa” w Sopocie.  Piotr Stajkowski grał wówczas z blues-rockowym zespolem “Odłam”. Dwa dni później rozpoczęliśmy w Gdańsku wspólne próby nad nowym repertuarem. Piotr, uczeń średniej szkoły muzycznej na wydziałe perkusji, był młodym, ale doświadczonym muzykiem. Współpracował poprzednio z bluesowym gitarzystą Leszkiem Dranickim. Grał stylowo, świetnie używał werbla i dwóch bębnów. Był bardzo oszczędny w środkach, ale stosował ciekawe jazz-rockowe konfiguracje rytmiczne. Oboje zgraliśmy się bardzo szybko. Tworzyliśmy zwarta i precyzyjną sekcję. Krzysztofowi  odpowiadała gra Piotra. Pozostawiał mu pełną swobodę w doborze rytmów.   Po dwóch tygodniach prób wystąpiliśmy na III Festiwalu Zespołów Młodzieżowych o “Złota, Srebrna i Brązową Kotwicę Sopockiego Lata 1970”. Jako zespół zajeliśmy trzecie miejsce, po Skaldach i Czerwonych Gitarach. Krzysztof Klenczon zajał trzecie miejsce w kategorii wokalistów, po Czesławie Niemenie i Jacku Zielińskim. Biorąc pod uwagę, że isnieliśmy tylko pięć miesięcy, nie było to najgorsze osiagnięcie, a publiczność w Teatrze Letnim przyjęła nas owacyjnie.  Jako instrumentalista i wokalista Klenczon dawał z siebie wszystko i słuchacze to zauważali. Nowe rockowe kompozycje Klenczona graliśmy z rasowym hardrockowym ‘czadem’. Nasza muzyka nabierała coraz bardziej ciężkiego brzmienia.

Klenczona nowe zainteresowania muzyczne nie ograniczały się jedynie do rocka. Polubił też bluesa. Wprowadziliśmy do repertuaru utwory Johna Mayalla  oraz nasze własne kompozycje bluesowe. Jedna z nich to instrumental “Korona”. Każdy z nas gra tam solówkę. W nagraniu radiowym, moje solo na basie nagrałem podwójnie. Tworzę dialog dwóch basów, które polifonicznie uzupelniają się nawzajem. Krzysztof używa pełne brzmienie otwartego stroju. Nie stosuje bustera, tylko przesterowanego 200W Voxa. W solówkach wyzwala swoje emocje improwizacyjne. Gra gęsto, nieokielznanie i brawurowo. Wspina się do najwyższych nut na gryfie. W tym utworze Krzysztof  Klenczon, instrumentalista  jest w swoim żywiole.     “Korona” została nagrana w studio ‘na setkę’, w pełnym brzmieniu. Jacek Olechowski wspominając ta sesję, powiedział, że nasze brzmienie było tak potężne, że “furgotaly nogawki”. Utwór trwa przeszlo 6 min, co było   rzadkością, jak na tamte czasy. Realizator nagrania z przerażeniem obserwował jak mierniki natężenia dźwięku szalały na konsoli. Z uwagi na formę i brzmienie uważam “Koronę” za nasze najlepsze nagranie.

Gdy latem 1970 roku przygotowywaliśmy nowe utwory do autorskiej płyty Klenczona, Krzysztof zaprosił do współpracy znakomitego jazzowego pianistę Andrzeja Ibka. W kompzycji “Jestem do przodu”, typowo rock ‘n’ rollowe, w stylu Jerry Lewisa piano Ibka znakomicie wpasowało się w rockowe brzmienie zespolu. W tej kompozycji Krzysztof polączył elementy rock‘n’rolla z hardrockowymi unisonowymi riffami gitary i basu. Z kolei refren jest beatlesowski, grany jednak znacznie ciężej z bluesowymi glisandami Ryszarda slide guitar.

Inny utwór, “Bierz życie jakie jest” rozpoczyna się ciężkim riffem w podziale 9/8, po którym następuje rhythm’n’bluesowa  zwrotka i refren. Ibek dynamicznie synkopuje tam na pianie. Utwór kończy się unisonowym, chromatycznym zejściem w stylu Deep Purple. Potem znów następuje riff na 9/8. Takie brzmienie Trzech Koron zapisało się na kartach historii polskiego rocka, a niektórzy wręcz uważają, że byliśmy jego prekursorami.

Mówiąc o Krzysztofie Klenczonie rockmanie nie sposób nie wspomnieć  o  dwóch kompozycjach z tego okresu, które staly się wizytówka muzyczna Trzech Koron. “Spotkanie z diablem” rozpoczyna metaliczną impulsywną gitarą Krzysztofa, która za moment przechodzi w szybki dynamiczny riff grany unisono z basem. Na to wchodzi z dużym przesterowaniem bluesowy lick gitary solowej. Głos Klenczona brzmi w tym utworze dramatycznie, wrecz krzykliwie.  Sekcja denciaków, którymi dyrygował znakomity jazzowy saksofonistą, Janusz Muniak, dodaje tej kompozycji rythm‘n’bluesowego charakteru.

“Nie przejdziemy do historii” stał się sztandarowym utworem pokolenia muzyków wykpiwanych przez reżimowych krytykow PRL-u. Oparty harmonicznie na Hendrixowskim spokojnym bluesie (Hendrix zapożyczył ten temat ze starej folkowej piosenki “Hey Joe”) ma hardrockową zwrotkę i refren w stylu przyśpiewki ludowej. Klenczon daje w nim upust frustracji naszego pokolenia ograniczonego przymusami i zakazami ówczesnej władzy. Nasze występy na żywo w studio telewizyjnym zawsze były poprzedzone starannym przeglądem długości naszych włosów i stylem ubioru. Z uwagi na wszechobecną cenzurę kamuflowanie prawdziwego przeslania tekstu było dość powszechnym zjawiskiem. Szczególnie w okresie poźniejszym,  bezkompromisowa postawa Krzysztofa doprowadzała do ograniczeń naszej działalności estradowej. Na przykład nasz planowany wyjazd na występy w Non_Stopie w Splicie nie doszedł do skutku właśnie z tego powodu.

Wspomniałem tylko o niektórych utworach, które charakteryzowały Krzysztofa Klenczona jako rockmana w latch 1970-1972 podczas rejsu z Trzema Koronami.

Kiedy w marcu 1972 roku przyszedł czas na pożegnanie z polską estardą, Krzysztof wprowadził do zespolu nowego gitarzystę, Grzegorza Nogowskiego oraz wokalistkę Marię Gluchowską. Chciał aby Trzy Korony kontunuowały dzialalność po jego wyjeździe. W tym nowym składzie, ale jeszcze wciąż z Krzysztofem, zagraliśmy ostatnią trasę pożegnalną zatytułowaną “Nie przejdziemy do historii” wraz z zespołem Niebiesko-Czarni. W kwietniu 1972 roku w Sali Kongresowej w Warszawie odbył się finalowy koncert. W kuluarach przewijał się tłum żegnających go przyjaciół muzyków. Czesław Niemen, Tadeusz Nalepa i Mira Kubasińska z żalem rozstawali się z bardzo lubianym kolegą z estrady.

Rozstał się z polską publicznością z powodów rodzinnych,  udał się w nowy ‘rejs’, tym razem za ocean.

Po dokonaniu kilku nagrań radiowych z Marią Gluchowską, zespół Trzy Korony zawiesił swoją działalność. Piotr Stajkowski wystepował dalej jako muzyk estradowy, m.in z grupą Janusza Popławskiego. Ryszrad Klenczon wrócił do Szczytna, gdzie jako instruktor myzyki prowadził mołode zespoły. Ryszrad  zmarł nagle w 1994 roku. Grzegorz Nogowski i ja kontunuowaliśmy wspólne granie w gdańskiej grupie Nord Band z Marianem Narkowiczem, Kazikiem Barlaszem oraz Janem Plutą. W 1980 roku wyjechałem na stałe do Australii gdzie współpracowałem z grupami blues-rockowymi w Sydney. Po 39 latach nieobecności na estradzie, we wrześniu 2010, Trzy Korony ‘odwiesiły’ swoją dzialność krótkim koncertem w Sopocie w klubie “Stary Rower”. Wykorzystując originalną śscieżkę dźwiękową głosu Krzysztofa dokonaliśmy studyjnego nagrania nieznanej dotąd kompozycji Klenczona do słów Andrzeja Jastrzębca –Kozłowskiego pt “Popatrz prawdzie w oczy”. Na 30 rocznicę planujemy wydanie teledysku tego utworu oraz nagranie jeszcze innych nieznanych kompozycji Klenczona  z repertuaru Trzech Koron.

Bardzo mile wspominam ten krótki, choć burzliwy rejs z Krzysztofem Klenczonem. Było to wspaniale doświadczenie muzyczne.

Grzegorz Andrian

Zespoł Trzy Korony w latch 1970-1972 występował w składzie: Krzysztof Klenczon- g, voc; Ryszard Klenczon – slide g, voc; Grzegorz Andrian – gb, voc; Marek Ślazyk –dr, voc; Piotr Stajkowski – dr, voc